Producent Marlboro, powszechnie i legalnie dostępnej trutki na ludzi ma swoją główną siedzibę przy ulicy upamiętniającej Karola Wojtyłę. Nikogo to nie dziwi i chyba nikomu to nie przeszkadza. Bo niechby tam przy Tytoniowej czy bardziej do rzeczy Cmentarnej. Ale tak? Tego, kto wyraził zgodę na taki stan rzeczy, powinien otrzymać od mieszkańców honorowy i bardzo prestiżowy tytuł, znany pod nazwą Krakowiak fantastyczny. Trudno oprzeć się wrażeniu, że żyje człowiek w sieci absurdów, które często ignoruje, bo trudno zastanawiać się nad wszystkim. Nie chcę nawet myśleć o tym, przy jakich ulicach mają swoje punkty handlarze śmiercionośnych produktów kolekcjonerskich znanych, jako dopalacze. Pewnie jest jeszcze, nie tylko w Polsce, wiele takich ulicznych paradoksów. Jak choćby Pomnik Ofiar Holokaustu stojący przy ulicy Josefa Mengele, czy biuro Fundacji Ekologicznej Pachnące Ulice, mieszczące się na placu Rudolfa Diesla. Jednak dzisiejszemu, polskiemu urzędnikowi przeszkadzają inne nazwy. Na przykład moją ulicę zmieniono z 17 Stycznia na Ignacego Jana Paderewskiego. I aby ludziom ułatwić życie, po jednej stronie jest nowa a po drugiej stronie stara nazwa.
Właściwie powinienem być dumny z nowej nazwy. Ale do końca nie jestem z kilku przyczyn. Po pierwsze przyzwyczaiłem się do starej nazwy, bo mieszkam przy niej całe życie. Po drugie zastanawia mnie, czy w dobie odkrywania na nowo naszej historii, zmiana ta nie jest zbyt pochopna. Bo ciągle odkrywane są nowe fakty, które za chwilę być może uzupełnią najnowsze szkolne podręczniki. A co się stanie, jeśli okaże się, że Paderewski pochodzi w prostej linii, od jakiego brata Zygfryda z Zakonu Najświętszej Marii Panny a jego wuj i kuzyn byli jednymi z najbardziej aktywnych działaczy NSDAP? Znowu będzie trzeba zmieniać. Muszę stwierdzić, że kiedyś sytuacja mimo niełatwego życia była jednak bardziej oczywista. Bo było przynajmniej wiadomo, że czarne jest białe a białe jest szare. I zastanawia mnie jak jest dzisiaj. Czy można by użyć nazwy Fantazja polska? Z pewnością.
Po tych dwunastu miesiącach spotkała mnie nie lada przyjemność. Zostałem uhonorowany specjalną nagrodą dla młodych kierowców autobusów. Przyznawana jest przez Światową Organizację Zawodowych Kierowców Niezrzeszonych. Nazywa się ona bardzo adekwatnie „Kierowca od roku” i przyznaje się za, tu cytat z regulaminu: 365 dni nieprzerwanej i wytężonej pracy dla dobra wspólnego a nie tylko dla siebie i kolegów. Dowiedziałem się, że z kilku kandydatów branych pod uwagę przez najwyższe gremium o moim wyborze zdecydowano z jednego tylko powodu. Ktoś z komisji czujnym okiem przeglądał papiery i wychwycił, że jestem najstarszym spośród najmłodszych kierowców posiadających kategorię „D” w Polsce. Muszę tu zaznaczyć, że nagroda ta nie ma żadnej wartości materialnej, ot dyplom i patera w kształcie kierownicy. Jednak ma ona niesłychany, światowy prestiż. Aby taką nagrodę w danym kraju przyznać, a nie dzieje się to często, z kandydatami muszą się także zapoznać i wyrazić swoje „za” i „przeciw” najważniejsze światowe organizacje branżowe. Wszyscy je znają ale dla porządku wymienię te najpotężniejsze: Dalekowschodnie Stowarzyszenie Rykszarzy, Azjatycka Kampania Tuk Tuków, Afrykańska Unia Kierowców Autobusów Bez Drzwi i Okien oraz Indyjska Gildia Kierowców Autokarów Sprawnych Częściowo czy wreszcie Amerykańska Organizacja Transportu Publicznego Na Więcej Niż Trzech Kołach. Jestem dumny z tego wyróżnienia i tylko z wrodzonej skromności nie znajdę i nie zadedykuję sobie żadnego utworu muzycznego. Jednak w duchu nagrody zrobię to dla tych wszystkich, którzy być może także są dzisiaj zadowoleni z podobnych powodów jak ja. Mam nadzieję, że chętnie posłuchają razem ze mną miłego dla ucha i dowcipnego kawałka w bardzo ciekawej interpretacji.
W tym roku jeszcze mi się to chyba nie zdarzyło. Od pewnego czasu kupowałem już tylko okazjonalnie lub sporadycznie, dla ale historii albo programu telewizyjnego. Jednak ostatecznie odpuściłem, gdy najpierw zobaczyłem zdjęcie znanego i lubianego sportowca a jakiś czas potem tytuł w dziale sportowym. Zacznę od pierwszego. Umieszczenie zdjęcia jednego z naszych najlepszych piłkarzy w historii po pozytywnej selekcji, czyli po odrzuceniu w pierwszej kolejności zdjęć najlepszych, potem dobrych by w końcu wybrać to najgorsze to sprawa smutna i karygodna. Właściwa brukowcom. Poniższe zdjęcie Roberta Lewandowskiego przypomina prehistoryczny archetyp sportowca bezmyślnego powszechnie znanego naukowcom pod łacińską nazwą sportus imbecilus. Wcześniej, kiedy trwał jeszcze spór, która nazwa jest poprawna można było spotkać się z drugą nazwą poecilia reticulata. W końcu jednak drugą nazwę przypisano już na stałe rybce akwariowej. Wspomniany sportusprzez stulecia przeżył do naszych czasów w formie przetrwalnikowej. Typową tego typu formą były egzemplarze bokserskie najgorszego sortu w wersji oficjalnej oraz nieoficjalnie w różnego rodzaju przekrętach i podziemnych kręgach. Dzisiaj można go spotkać zdecydowanie częściej i w różnorodnych formach. Najczęściej jednak w bardzo popularnych, ale nieolimpijskich sportach walki, na które tabunami walą nie tylko fani popularnej muzyki tanecznej z browarem w jednej i Dodą lub Margaret w drugiej ręce. Ubrani w modne, drogie, obcisłe koszulki, które subtelnie podkreślają wylewającą się nadwagę. W najmodniejszych butach typu Ferrari czy Porsche. Gdyby tak mogli przyjechać jeszcze pod arenę motorem z klimatyzacją. Marzy mi się. Tu ciekawostka. Jestem prawie przekonany, że wbrew pozorom amerykański zapaśnik to rodzaj precedensu. Bo wykonuje swoją niełatwą pracę z tego samego powodu, ale co ważniejsze tak samo uczciwie jak Henryk Kwinto. Wracając do samego zdjęcia muszę przyznać, że gdyby nie to, iż wiem, że nasz piłkarz cieszy się dobrym zdrowiem, to po jego zobaczeniu byłbym przekonany, że jest ciężko i nieodwracalnie chory. Ta groteskowa mina wybrana przez gazetę i pięknie zaprezentowana czytelnikowi jest smutnym symbolem zespołu downa lub starczego niedowładu. Zdrowi ludzie nie używają świadomie takiej symboliki a jeśli nawet nieopatrznie i raczej bezwiednie zrobią już głupia minę to zdecydowanie jej nie eksponują, bo człowiek wygląda wtedy jak wygląda. Ani śmiesznie ani mądrze. Są jednak wyjątki potwierdzające regułę. Tego rodzaju miny są intencyjnie wykorzystywane przez absolutnie wyjątkowe postaci i są dla nich zarezerwowane z oczywistych powodów. Do taki osobowości należy jeden z mistrzów mimicznej komedii niejaki Jaś Fasola. Jednak naszemu Robertowi jest do niego tak jak mi do Jana Matejki, więc ja nawet nie próbuję. A Robert pewnie nie zamierzał. Zastanawia mnie, dlaczego nie wybrał tego typu zdjęcia prezes Vistuli, którą Lewandowski reklamował. Ano pewnie z tych samych powodów, o których napisałem.
A teraz drugie. Zniżanie się poziomem do prasy kolorowej żeby nie napisać świerszczyków, jak niektórzy określają pisemka dla dorosłych, w kwestii używania języka ojczystego. Takim przykładem żałosnego braku umiejętności doboru słów jest tytuł jednego z artykułów. Brzmiał on „Upór debila” i nie pamiętam czyje to było pisanie, ale był to chyba pastisz na jakiegoś trenera o ile mnie pamięć nie myli piłkarskiego. Przed wczoraj pewien bardzo lubiany przeze mnie pan od polszczyzny stwierdził, że klasowy lub wybitny dziennikarz, nie tylko prasowy, ale zwłaszcza on, jest w stanie każdą rzecz lub sytuację nazwać po imieniu nie używając wulgaryzmów czy rynsztokowych określeń. Ci, którzy tego nie potrafią lub używają brzydkich słów umyślnie, to zwykłe miernoty czy mówiąc bardziej eufemistycznie dziennikarzyny lub pismaki. Więc dla mnie ów tytuł jest dziełem wybitnego dziennikarzyny. Nie wiem jak jest dzisiaj, ale w zeszłym roku, kiedy zaglądałem do wyborczej w dziale sportowym pojawiła się „świeża krew” w postaci Justyny Kowalczyk. Nie udało mi się niestety przeczytać żadnego tekstu jej autorstwa, ale chyba się nasza biegaczka nie obraziła. Przecie ona moich rzeczy nie czyta i ja się nie oburzam bynajmniej. Ale życzę jej powodzenia oczywiście jak zresztą każdemu zasłużonemu dla polskiego sportu zawodnikowi. Muszę tu dodać jednak, że od sportu przekonywali mnie tylko najlepsi dziennikarscy spece. Oczywiście te dwa wybiórcze przykłady nie mogą i nie przekreślają paru ciekawych postaci opisywanego przeze mnie dziennika, które swego czasu czytywałem. Jednak prawda na dzisiaj jest taka, że nie przeglądam tej gazety i wcale nie jest mi z tym gorzej. Świat nam nad Wisłą pięknieje z dnia na dzień, obywateli nam przybywa więcej coraz, wszystkie bez wyjątku statystyki idą w górę a czy Gazeta Wyborcza idzie z duchem czasu? Nie wiem, ale przytoczone przeze mnie przykłady świadczą o tym, że chyba tak. No cóż, gdybym umieścił ten wpis w sieci na jakimś forum albo nie daj Boże na jakimś portalu społecznościowym w mig znalazłoby się około milion różnej maści znawców, którzy mniej więcej na podobną liczbę podważyliby sens moich spostrzeżeń i refleksji. Posiłkując się około trylionem coraz to bardziej wiarygodnych artykułów, znanych i ważnych nazwisk, opiniotwórczych środowisk i mediów, które w różnego rodzaju zestawach i kompilacjach, łączone fragmentami i w całości stworzyłyby niepodważalną, logicznie spójną i oczywistą ścianę argumentów nie do przejścia. Zapewne w niecałych stu procentach stworzone na potrzeby tej właśnie sytuacji, czego przeciętny użytkownik nigdy nie będzie w stanie sprawdzić. Bo i po co? Przecież już wszystko jest jasne. Wszystko wiadomo. Jednak najbardziej jest to jasne dla towarzystwa wzajemnej masturbacji, czyli ludzi, którzy decydują o selekcji wpisów i uznają je za najciekawsze. Wiem, że są ludzie na tych portalach, szczególnie na jednym, którego nazwa nie chce mi przejść przez dłonie, którzy są karmieni przez to towarzystwo wieloznacznymi półprawdami, mglistymi insynuacjami, które po prostej weryfikacji z rzeczywistością okażą bezwartościowe i nic nieznaczące, miałkie. Okażą się zwykłym, trywialnym oszustwem. Ale na portalu i owszem to jest pewnik. Piękny i kolorowy niczym paw. A zapytaj jednego lub drugiego mądralę nie przez Internet tylko na żywo, twarzą w twarz, to usłyszysz, – że gdzie? – że co? – że kto? I przypomniała mi się teraz scena z prawdziwego kina rodzimej produkcji, kiedy pewien prawniczyna mówi do znanego dziennikarza, że udowodnić to można wszystko i każdemu. Dzisiaj te słowa są ciągle aktualne. Tyle, że dzisiaj zrobić to dużo łatwiej posługując się Internetem oraz telewizją. Łatwo jest manipulować i używając bardziej dosadnego określenia po prostu kłamać. Bo co tą są na przykład fakty medialne? Co ja mógłbym powiedzieć temu około milionowi? Sam nie wiem. Jednak na pewno najzupełniej szczerze, komunikując w sposób prosty i rzeczowy.
Na koniec dodam tylko, że nie przeglądam także innych gazet jak choćby kupowanego kiedyś Dziennika. Nie oglądam także stacji TVN od dobrych trzech lat ani Polsatu. Czasem mama mi rzuci jakiś aktualny temat, bo ona jest z telewizją informacyjną za pan brat. Właściwie nie ma dłuższych przerw w odbiorze. I wtedy jest zabawnie, bo mama politycznie jest kompletnie neutralna i w związku z tym absolutnie obiektywna. Jest tylko jeden warunek jej bezstronności. Racja musi być po stronie PIS. A jak mawiał pan Piłsudski racja jest jak dupa, każdy ma swoją. Mam bardzo dużą tolerancję dla mamy upodobań w tej kwestii, dlatego najczęściej nie zgłębiam szczególnie sprawy a raczej słucham jej interpretacji i tego, co wie. Informacji pisanych natomiast zasięgam czasami z tygodników i miesięczników a mówionych od czasu do czasu z telewizji publicznej lub częściej z radia. Kilka minutek o pełnej godzinie. Choć i tu raczej rzadko. Raz lub dwa w ciągu dnia, częściej jednak raz na dwa dni albo w ogóle. Bo jak w kwietniu usłyszałem w RadioZet mrożącą krew w żyłach historię o tym, jak kilkuletnie dziecko wypadło z piątego piętra i wstało, i poszło przed siebie to też mi się odechciewa. To tak, jak by mi ktoś chciał wcisnąć, że rzucił kamieniem żeby zrobić kaczkę i kamień zaczął się unosić na wodzie. Pytam wtedy pasażerki czy ona słyszy to, co ja. Ona mówi, że tak i że wczoraj w telewizji o tym słyszała. Ja na to do niej czy widzi Pani ten budynek? On ma parter plus dwa piętra. A radio mówi, że dziecko wypadło z budynku o trzy piętra wyższego. Zdaje sobie pani sprawę? A ona na to, że podobno na trawę spadło. Nie wiem czy dodać tu coś jeszcze. Człowiek siedzi przed mikrofonem i czyta kompletnie bez zastanowienia wierutne bzdury. W radio ogólnopolskim, które się mieni być najczęściej cytowanym. Nie wiem, co gorsze. To, że w eter idą takie absurdy. Czy to, że ludzie tego słuchają i przyjmują, jako wiarygodną informację. Nie jestem dziennikarzem, więc pozwolę sobie na komentarz. Kompromitacja i totalna nędza. Telewizję z Woronicza oglądam głównie z jednego powodu. TVP3 ładuje mi do pełna permanentnie puste akumulatory endorfin. Żadne tam Kabaretony czy Maratony uśmiechu. Po prostu informacje oraz czasami na deser wisienka, czyli program W tyle wizji. Właściwie nigdy w całości. Jeśli ktoś nie chce pęknąć ze śmiechu to tak radzę. Urzec potrafią zarówno prowadzący jak kompozycje materiałowe oraz podkłady muzyczne. Jestem pewien, że Monty Python i Benny Hill by szczerze pozazdrościli humoru, talentu i przede wszystkim kreatywności. Życzę nie tylko mamie i sobie udanego tygodnia.